Pierwszy tydzień w Moskwie zostanie mi w pamięci jako szalony kalejdoskop przypadkowych ulic, stacji metra, hipisowskich postsowieckich mieszkań z wolnymi pokojami być może dla mnie i szalonych maratonów z hotelu do hotelu. Teraz jednak wszystkie problemy zostały rozwiązane i z pełnym przekonaniem mogę stwierdzić, że mieszkam w Moskwie. Tu parę słów o tym, co przez tych kilka dni zobaczyłam.
Prawdę mówią ci, którzy twierdzą, że prawdziwa Rosja zaczyna się za MKAD-em. Moskwa rzeczywiście nie jest podobna do żadnego innego miasta w Rosji, które widziałam (a widziałam ich sporo). Perm, Irkuck czy Krasnojarsk mają kompleks zaniedbanego dziecka – próbują udowodnić, że pomimo, że nie są Moskwą, mają jednak coś do zaoferowania (choć zazwyczaj mają niewiele). Już na pierwszy rzut oka widać, że w Rosji większość zasobów (tak ludzkich, jak i materialnych) przypada w udziale Moskwie i Petersburgowi. Perm ma balet mogący równać się Wielkiemu i Mariinskiemu. Irkuck ma Bajkał. Moskwa ma wszystko. Nikt tu nie próbuje nikomu nic udowodnić. Moskwę trzeba przyjąć taką, jaką jest, albo nie przyjmować jej wcale. Nikt tu nie będzie starał się zatrzymać przybysza, bo na jego miejsce czeka pięciu kolejnych. Na pierwszy rzut oka Moskwa wydaje się szorstka i mało wdzięczna, ale wydaje mi się, że ma wiele do zaoferowania tym, których nie przytłoczy – a ja się nie dam.
Podobnie jak ich miasto, Moskwianie wydają się przyjmować w stosunku do obcych pozycję ofensywno-obronną. Zachowują się jak zranione dziecko, które potrafi bronic się tylko poprzez atak. Na wszystkich twarzach w metrze i na ulicach widać wyraz wielkiej troski albo bezinteresownej złości, a w godzinach szczytu trzeba przebijać sobie drogę do wagonika łokciami. Podobnie jednak jak w przypadku zranionego dziecka, wystarczy okazać nieco serdeczności, szczerego zainteresowania i pewności siebie by dokopać się do nieskończonych niemal pokładów ciepła drzemiących w tych na pierwszy rzut oka aroganckich ludziach. Po raz kolejny potwierdzenie znajduje moja teoria, że Rosjanie to Brytyjczycy wywróceni na lewą stronę – opryskliwi dla obcych, ale zdolni zaprzyjaźnić się w ciągu pierwszych trzydziestu sekund rozmowy.
To, że Moskwa to miasto, w którym drogę trzeba przebijać sobie łokciami widać też w ruchu drogowym. Piesi to na moskiewskich ulicach zdecydowanie najsłabsze ogniwa łańcucha pokarmowego. Przyznają to nawet ci, którzy tym ruchem zarządzają: światła na przejściach dla pieszych nie mają żadnej zakładki: zielone światło dla samochodów i czerwone dla pieszych włączają się w tym samym czasie – radź sobie, biedaku bez czterech kółek! Przebiegnij dziesięć pasów w dwadzieścia sekund! Kierowcy też wcale się pieszymi nie przejmują. Wielokrotnie widziałam już auta wyprzedzające na przejściu dla pieszych albo wjeżdżające na przejście, na którym już byli piesi. Ograniczenia prędkości to raczej luźne sugestie niż obowiązujące zasady. Jednym słowem, zasada ograniczonego zaufania to w Moskwie zasada braku zaufanie i, o ile to możliwe, lepiej być pod ziemią – gdzie ruchu nie ma.
W Moskwie widać też rosyjski brak dbałości o to, co na zewnątrz. Rosjanie (skupieni widać na rosyjskiej duszy) przyjmują otoczenie za umowne, tymczasowe i mało ważne. Estetyka przestrzeni publicznej wydaje się być zachodnią fanaberią, za którą trzeba sporo zapłacić (w modnych restauracjach, w hipsterskich spółdzielniach…). Nikt nie troszczy się o to, żeby chociaż trochę odnowić mieszkania, w których wynajmuje się pokoje, wynieść z nich stare i nikomu niepotrzebne półki, telewizory i inne skarby po babciach, albo żeby nowo budowane bloki przyjęły nieco bardziej współczesną formę niż klasyczne pudełko zapałek z lat siedemdziesiątych. Nikt też szczególnie nie przejmuje się, że ponad dwadzieścia lat temu zmienił się system. Metro jest nadal imienia Lenina, a nazwy niektórych stacji zmieniono jakby tylko dla świętego spokoju.
W Moskwie wszystko kręci się wokół metra – metro to rzeczywiście krwiobieg miasta. W Wielkiej Brytanii człowieka określa akcent, w Moskwie – stacja metra, przy której mieszka. Lokalny patriotyzm swoim zasięgiem obejmuje tę stację, a także ewentualnie linię metra, na której ta się znajduje (jako że czasami punkt oddalony o osiem stacji na tej samej linii znajduje się dużo bliżej niż punkt oddalony o cztery stacje, ale na innej linii). W związku z tym Moskwa jest miastem, którego nikt nie zna. Mieszkańcy znają „wioskę” wokół swojej stacji metra i „wioskę” wokół stacji metra gdzie pracują, a cała reszta pozostaje niepoznanym labiryntem. To jedna z cech tego miasta, która najbardziej mnie urzeka.
Moskwa jest piękna o tej porze roku. Słońce jeszcze świeci, ale w powietrzu pachnie już jesienią (i to nie taką szarą, wilgotną jesienią, którą Edynburg pachnie przez cały rok, ale prawdziwą, rześką, kolorową jesienią w kraju, w którym występują pory roku). Po raz pierwszy zdecydowałam się zamieszkać w jakimś miejscu tylko ze względu na to miejsce, całkowicie bezinteresownie. Teraz, tuż po przeprowadzce, Moskwa wydaje mi się być opuszczona – nie znam tu jeszcze zbyt wielu ludzi, więc poruszam się trochę w swojej bańce (jak w reklamach środków na odpornośc), jestem jeszcze w stadium lądowania (jak w Solaris – chociaż mam nadzieję, że nie odkryję nagle że jestem w miejscu, którego nie jestem w stanie zrozumieć, ale które wysyła mi memento jakichś moich pomyłek). Mimo to (a także ze względu na to) jestem bardzo, bardzo szczęśliwa, że tu jestem.
Muszę przyznać, że mój pierwszy tydzień w Moskwie przeżyłam w zawieszeniu: nie byłam pewna gdzie będę mieszkać ani kiedy, z kim i jakie zajęcia będę prowadzić. Do tej pory byłam więc bardziej na wakacjach. Teraz zaczęła się praca – nie jestem już gościem, jestem u siebie. Ciekawa jestem jak ta zmiana perspektywy zmieni moje spojrzenie na miasto. Na razie muszę pozbyć się edynburskich przyzwyczajeń – uciekania na lewo na ulicach i dosłownego tłumaczenia angielskich uprzejmości na rosyjski.