Moskwa na dobre wciągnęła mnie w swoje bezlitosne tryby i nijak nie chce wypuścić. Ostatnio wychodzę z domu o siódmej, wracam pozna nocą; nie miałam kiedy zauważyć, że już prawie święta. Nie piszę, ale oczy mam otwarte i wyciągam aparat częściej niż mogłoby się wydawać. Mam mnóstwo projektów w budowie i nadzieję podzielić się nimi wkrótce z Czytelnikami. Tymczasem jednak – kolejny odcinek kronik towarzyskich metra.
Jechałam na pierwsze tego dnia popołudniowe zajęcia, była druga po południu, godzina emerycka. W całym wagonie byłam tylko ja, jakieś dwie starsze panie i mężczyzna po czterdziestce, w garniturze i eleganckim płaszczu. Wyglądał jakby jechał z jednego ważnego spotkania na następne. Wydawał się raczej nieszczęśliwy – nieszczęśliwy sarkastycznie („mnie to w najmniejszym nawet stopniu nie dotyczy, może i żyję na nieszczęśliwej planecie, ale przynajmniej na własnej”). Rzucał dookoła wyzywające spojrzenia. W pewnym momencie w połowie drogi między jedną stacją a kolejną rozłożył poły płaszcza i z wewnętrznej kieszeni wyjął buteleczkę wódki. Wziął porządny łyk i ją schował. Jeszcze raz rozłożył poły płaszcza, z drugiej kieszeni wyjął buteleczkę soku pomarańczowego, pociągnął porządny łyk i ją schował. Posiedział jeszcze chwilę kontemplując okrutna rzeczywistość. Na następnej stacji wysiadł, a pojechałam dalej z poczuciem głębokiej tragedii wyzierającej zza absurdu sytuacji.