W zeszłą środę ktoś przy mnie umarł. Jakiś mężczyzna upadł na tory prosto pod nadjeżdżający pociąg. Miałam w uszach słuchawki, patrzyłam w przeciwną stronę i myślałam o tym, że pewnie spóźnię się do pracy. Dźwięk nadjeżdżającego pociągu przedarł się przez wszystkie bariery, które próbowałam przed nim postawić, zaczęłam więc mentalnie przygotowywać się do walki o kawałek miejsca na mnie samą i książkę, którą zamierzałam czytać. Było tuż przed szóstą, godzina szczytu, tłumy. Wtem pociąg, który miał powoli dotoczyć się do końca peronu, gwałtownie zatrzymał się w jego połowie. Nieśpiesznie podniosłam wzrok znad telefonu. Jeden z konduktorów przechadzał się wzdłuż pociągu, drugi wyglądał z budki maszynisty, z jedną nogą na peronie, a drugą jeszcze w środku. Znikąd pojawił się policjant. Wyjęłam z uszu słuchawki. – Mięso -powiedział konduktor na peronie do tego w pociągu. – Nie ma co. Zostało z niego tylko mięso, trzeba dzwonić.

Peron nie zaczął jeszcze zapełniać się ludźmi, nieliczni ciekawscy zaglądali między pociąg a krawędź peronu. Ktoś, kto jeszcze przed chwilą był człowiekiem, a teraz tylko mięsem, stał się też atrakcją dla gawiedzi.

– Tak, jakiś mężczyzna tam spadł – powiedziała stojąca obok mnie starsza pani – Nie ma ani głowy, ani ramienia. Głos jej nieco drżał, była przerażona. Ja też byłam przerażona. Mnie też głos drżał. Poza nami dwiema jednak wszyscy wyglądali tylko na zirytowanych, jakby mieli żal do nieboszczyka, że swoją niefortunną śmiercią pokrzyżował im plany na popołudnie. Z wyrazami złości i niesmaku na twarzy pędzili do autobusu, byle tylko zdążyć przed niechybnie narastającym tłumem.

Je też wybiegłam na zewnątrz, nie do końca wiedząc co zrobić, i też pobiegłam do tego niechybnie zatłoczonego autobusu, bo życie toczy się dalej, a mojej uczennicy wcale nie przeszkadzało, że przyjadę pół godziny spóźniona – chociaż wszystko się we mnie trzęsło i mówiło mi, że tak nie można, że teraz wszystko powinno się chociaż na chwilę zatrzymać.

Nie wiem, kim był ten mężczyzna. Może pobieżnie spojrzałam na niego, wcale go nie widząc, kiedy schodziłam po schodach na peron. Może biegł, bo też był już spóźniony, i spadł, bo próbował dostać się do jakiegoś konkretnego wagonu. Może po prostu był pijany i nie utrzymał równowagi. Może miał plany na wieczór, właśnie się zakochał, ktoś na niego czekał, może w drodze powrotnej miał kupić masło, a za tydzień wybierał się na wakacje; a może nikt na niego nie czekał, może właśnie ktoś go zostawił, był samotny; może nie przez przypadek spadł na tory, może coś go na nie zepchnęło. Nigdy się tego nie dowiem – chociaż nie dowiedziałabym się nawet gdyby nie umarł – bo dla niego wszystko skończyło się na Oktiabrskim Polu pod pociągiem, który nie zdążył wyhamować. Całe jego życie przeszło w tryb dokonany, nie ma już dla niego żadnych „ale” ani „być może”, nic już się dla niego nie zmieni, nic nie przyniesie mu szczęścia ani pecha. Nikt już dowie się, co ukrywał albo czego nikomu nie powiedział zupełnie bez przyczyny. Cały wszechświat, który miał zamknięty w głowie, to jak czuł, jak widział, co myślał – wszystko zniknęło w jednej sekundzie, nagle i niespodziewanie; i prawie nikogo to nie obeszło, bo życie toczy się dalej.

A są jeszcze inni ludzie, dla których przez tę śmierć coś się skończyło. Może jego żona odebrała w pracy nieoczekiwany telefon z wiadomością o jego śmierci, może syn się na niego wściekł, bo znowu się spóźniał i jak zawsze nie dotrzymał słowa. Może miał matkę, której nie można denerwować, albo kochankę, o której nikt jeszcze nie wiedział, a która teraz myśli, że ją zostawił w bardzo nieelegancki sposób. Jest też maszynista, który zrobił wszystko, co można było zrobić, ale który pewnie długo jeszcze będzie miał tę scenę przed oczami, i który będzie się zmagać z niedającym się wyobrazić poczuciem bezsilności, a może też poczuciem winy.

Życie błyskawicznie ruszyło dalej. Pociągi wstrzymano tylko na kilku stacjach, stłoczeni na peronie ludzie wysypali się na powierzchnię i wcisnęli do autobusów. Miasto zmiażdżyło kolejną ze swoich mróweczek – pewnie nawet nie jedyną tego dnia. W skali Moskwy nic wielkiego się nie stało. Lokalne wiadomości doniosły o „incydencie”, który zakłócił pracę fioletowej linii metra. Godzinę później po niczym nie było już śladu.

Nigdy wcześniej nikt przy mnie nie umarł, nigdy nie widziałam zwłok, nigdy nawet nie byłam na pogrzebie. Wyszłam z metra niesamowicie roztrzęsiona, niesamowicie roztrzęsiona prowadziłam zajęcia, roztrzęsiona wypiłam zdrowie nieboszczyka z pocieszającymi mnie przyjaciółmi, a potem zasnęłam snem sprawiedliwego, jak gdyby nic się nie stało. Nie ma śladu po tym mężczyźnie, po moim roztrzęsieniu też nie ma śladu. Maszyna ruszyła, nic nadzwyczajnego się nie stało (przecież wiadomo, że perony są niezabezpieczone, a metro nie jest bezpieczne), trzeba żyć dalej – i z jednej strony wiem, że inaczej się nie da, że śmierć jest najnaturalniejszym ze stanów,  a z drugiej strony źle się czuję z tym jak łatwo przeszłam nad tym wszystkim do porządku dziennego. Ludzie nie powinni ginąć tak zupełnie bez śladu, metropolia nie powinna ich miażdżyć i przeżuwać bezkarnie. Niech ten wpis będzie więc śladem po mężczyźnie, który w środę zginął w metrze, maleńkim prztyczkiem w nos metropolii, z którą nie można wygrać, ale z którą trzeba walczyć.  Niech zostanie po nim ślad chociaż tutaj.

The Flying Update

Latająca Poczta