Nowy rok, jak już wcześniej wspomniałam, mało niesie ze sobą nowości – przynajmniej dla mnie. To też najgorszy okres na podejmowanie postanowień, tłusty czas dla sprzedawców karnetów na siłownię, moment zbiorowej hipnozy i niewiary we własny słomiany zapał. To jednakowoż dobry moment na podsumowania – umowny koniec i początek, kiedy nadmierna skłonność do refleksji nad własnym życiem łatwiej jest przez otoczenie wybaczana. Minione trzy miesiące były dla mnie bardzo ważne – i bardzo ciekawe. Dowiedziałam się dużo o Moskwie, o Rosji, o Rosjanach i o sobie. Niesiona żywym jeszcze duchem Nowego Roku postanowiłam podzielić się tym wszystkim z Czytelnikami.

Rozmiar ma znaczenie
Po pierwsze, Moskwa jest ogromna. To informacja najbardziej oczywista z możliwych, ale rozumowe przyjęcie tego faktu to jedno, a doświadczenie go na własnej skórze to jednak zupełnie co innego. Przez ostatnie trzy miesiące zdążyłam empiryczne odczuć ogrom Moskwy. Dodać muszę, że do tej pory życie mnie rozpieszczało: nigdy nie mieszkałam dalej niż dwadzieścia minut od szkoły/uczelni/miejsca przeznaczenia (dwadzieścia minut to i tak hojny margines – w znamienitej większości przypadków odległość była jeszcze mniejsza). W Moskwie dotarcie gdziekolwiek zajmuje co najmniej godzinę (a nie mieszkam wcale daleko od centrum – jak na moskiewskie standardy!). Przeprowadzka do megapolis była więc dla mnie szokiem – którego oczekiwałam, ale co z tego?
W związku z odległościamiw Moskwie logistyczna organizacja życia wstępuje na najwyższy poziom zaawansowania. Kiedyś tylko wyprawa na lotnisko wymagała planowania co do minuty podróży trzema różnymi środkami transportu, z poprawką na tychże środków opóźnienie, deszcz, korek, czerwone światło, brak przejścia dla pieszych i kontrolę paszportu. Teraz tak mniej więcej wygląda każde moje wyjście z domu. Co gorsza, tak wygląda też każda wyprawa na kolejne zajęcia – a prowadzę co najmniej cztery dziennie, w różnych miejscach. Jeszcze się do tego nie przyzwyczaiłam, możliwe, że transportowy stres przyprawi mi wrzodów żołądka. W związku z odległościami mało jest też miejsca na spontaniczność, planować trzeba wszytko. „Mam wolną godzinę, chodźmy na kawę!” to propozycja, której w Moskwie się nie usłyszy. Tu mówi się: „Za tydzień, o ile nie przeniosą mi zajęć, będę miała wolne trzy godziny, będę przy stacji metra Suchariewskaja, może znajdziesz chwilę, żeby się spotkać w okolicy – o ile Twoich zajęć też nie przeniosą?”. Brakuje mi trochę koncentracji Edynburga.

Chaotyczny nadmiar wszystkiego
Po drugie, Moskwa nigdy nie śpi i znaleźć w niej można wszystko – tak przynajmniej mówią (znajomy Meksykanin powiedział mi, że Moskwa to światowa stolica salsy!). Może i w Moskwie jest wszystko – ale dobrze przede mną schowane. Wiem dokładnie gdzie jest butik Louis Vuitton i gdzie znaleźć kosmetyki warte trzy moje pensje – ale nie wiem gdzie szukać suszarki do ubrań, korkociągu albo kremu do twarzy mieszczącego się w moim budżecie. Podobnie jest z miłymi, przytulnymi kawiarenkami – gdzieś muszą być, ukryte w zaułkach, na widoku pozostawiając tylko wielkie, bezosobowe sieciowe fabryki kawy i snobistyczne restauracje.

Społeczny darwinizm
Po trzecie, w żadnym innym miejscu na świecie nie czułam się tak bardzo jak mrówka (nawet w Pekinie – tam byłam niezgrabnym żukiem w gościach). Mrówczane porównanie nie jest chyba do końca trafne- mrówki ze sobą współpracują, a w ich pozornie chaotycznych ruchach jest sens. W Moskwie, szczególnie w metrze w godzinach szczytu, jest tylko chaos. Nie ma współpracy. Nie ma ubitych traktów. Każdy prze w swoją stronę i w swoim (zazwyczaj gigantycznym) tempie. W ruch wchodzą łokcie i kolana. Przetrwają tylko najsilniejsi. W większości innych miejsc na świecie, jeśli w tłumie przeć naprzód z niezłomną pewnością siebie, tłum się rozstępuje – w niektórych miejscach szybciej niż w innych. W Moskwie takie parcie przed siebie prowadzi tylko do zderzeń czołowych. To miasto w ciągłym pędzie, gdzie lepiej się nie zatrzymywać, bo można zostać stratowanym. To dotyczy każdej dziedziny życia – metra, pracy, związków…
Przez ten swój pęd Moskwa to miejsce, w którym wszyscy godzą się na tymczasowość, bylejakość, nieszczęście wręcz. Życiową dewizą jest, że zawsze może być gorzej, więc lepiej zaakceptować ten dół, w którym się jest by, próbując coś zmienić, nie spaść jeszcze niżej.

Jest coś w moskiewskiej architekturze, w języku rosyjskim i rosyjskiej naturze jako takiej, co skłania do melancholii. Rosja to kraj kontrolowanego smutku. Na pytanie „Jak się masz?” Rosjanie nigdy nie odpowiadają „Dobrze!” albo „Całkiem, całkiem!”. Odpowiadają: „Normalnie”. Desperacko próbowałam dowiedzieć się dlaczego. Najlepsze wyjaśnienie, które usłyszałam, usłyszałam od serdecznej koleżanki, Rosjanki marzącej o wyjeździe do Korei. – To żeby nie zapeszyć. – powiedziała. – Jeśli się pochwalisz, przyznasz, że dobrze Ci idzie, zawsze może okazać się, że zacznie ci iść gorzej.
Intruz
A czego w Moskwie dowiedziałam się o sobie? Po pierwsze, umiem przekonać poważnych biznesmenów do rzucania moim piórnikiem w kształcie żyrafy i wstawiania z miejsc bez powodu (a to znaczy, że mogę wszystko!). Po drugie – lubię mieszkać sama. Nie nudzę się we własnym towarzystwie. Po trzecie – po raz kolejny przekonuję się, że ucieczka od samej siebie jest niemożliwa. Nie wiem w ile jeszcze miejsc będę musiała pojechać żeby to w końcu do mnie dotarło. Po czwarte – wbrew całemu światu zrobiłam dokładnie to, co chciałam – wyjechałam do kraju z bezwartościową walutą i z polskim paszportem uczę angielskiego jako niby native – i całkiem nieźle mi wyszło. I ja nieźle na tym wyszłam. Znaczy – da się ! Mogę! Dam radę!

Moskwa to miejsce, w którym lepiej nie być za szczęśliwym, żeby nie zapeszyć i lepiej się nie zatrzymywać, żeby nie dojść do niewygodnych wniosków. Ja, przez wrodzoną przekorę, wybrałam ją na miejsce do zatrzymania i zastanowienia właśnie, i wybrałam dobrze. Moskwa jest ogromna, przytłaczająca i często nieprzyjazna, ale jest też interesująca, intrygująca, dziwna. Dlatego zostaję tu jeszcze na trochę. Ciąg dalszy nastąpi (obiecuję!).
