Moskiewskie metro potrafi wywrzeć przytłaczające wrażenie na nowo przybyłych, szczególnie jeśli, tak jak ja, przybywają z pieszo-kolejkowego Edynburga. Żeby jakoś przetrwać godziny szczytu trzeba włączyć w sobie tryb prawa dżungli: przepychać się między ludźmi, wyprzedzać ich z prawej strony, wpychać się przed nich na schodach ruchomych, razem z nimi szturmować już i tak pełne po brzegi wagony, uważając jednocześnie na staruszki znikąd pojawiające się pod nogami (zazwyczaj sprowadza się to do wyboru między popchnięciem jednej ze wspomnianych staruszek a zatrzaśnięciem plecaka po złej stronie drzwi). Nie muszę już pewnie dodawać, że i ja od czasu do czasu ten tryb muszę włączyć, chociaż jakaś część mnie stanowczo się temu sprzeciwia, ściska mnie w dołku i mówi „Ale przecież tak nie można!”.
Do niedawna myślałam, że mam wszystko pod kontrolą, że to po prostu taki lokalny zwyczaj, który trzeba przyjąć, bo „jeśli wpadłaś między wrony…” i że nie będzie to miało na mnie żadnego wpływu. Jednakowoż kilka dni temu zdażyło się coś, przez co moskiewskie metro wydało mi się powtórzeniem stanfordzkiego eksperymentu więziennego na gigantyczną skalę, kolejnym dowodem na to jak łatwo ludzi (w tym mnie!) zmienić w potwory.
Powszechnie wiadomym jest, że mieszkańcy wszystkich stolic świata nie lubią przybyszów z prowincji. Moskwa nie stanowi tu wyjątku. Co gorsza, ja też zaczęłam przyjmować ten pogardy godny zwyczaj. Nie umiem powstrzymać irytacji kiedy ludzie przede mną nagle stają w miejscu, bo nie wiedzą jak zmienić linię albo do którego z wyjść najbardziej im po drodze, albo bardzo, bardzo chcą przeczytać prawie nieczytelne tabliczki, albo zajmują razem z całym swoim dobytkiem trzy czwarte wagonu. Ja już wiem dokąd idę i zawsze się spieszę. Miła część mnie próbuje jakoś poskromić rodzącą się we mnie „moskwiczkę”, zazwyczaj z niezłym skutkiem (zależnym od tego jak bardzo mi się spieszy).
Kilka dni temu wydarzyła się straszna rzecz. Na pierwszy rzut oka – nic nadzwyczajnego. Przyjezdna nie wiedziała które wyjście ze stacji metra wybrać żeby dostać się do swojego miejsca przeznaczenia i próbowała zdobyć tę informację pytając przechodniów. Wybrała, niestety, niezwykle niefortunne miejsce na tę kwerendę – stanęła, razem ze swoimi pakunkami, w bardzo wąskim przejściu między kolumną a balustradą schodów ruchomych prowadzących na inną linię gdzie nikt nie mógł się nagle zatrzymać, choćby nawet bardzo chciał. Pytała też w sposób dość agresywny o najbardziej oczywistą rzecz z możliwych – Gdzie Kreml? Nikt się nie zatrzymał. NIkt nawet na nią nie spojrzał. Z każdym powtórzeniem tego pytania jej głos stawał się coraz głośniejszy, a jego ton – coraz wyższy, aż osiągnął stan zupełnej, desperackiej, bezsilnej frustracji. Ta kobieta krzyczała, żeby zwrócić na siebie uwagę przechodniów, potrzebowała pomocy, a nikt jej nie słyszał. Nikt się nawet nie zatrzymał. Ja też szłam na te schody ruchome. Nigdzie mi się szczególnie nie spieszyło, ale miałam jakieś tam niecierpiące zwłoki sprawy. Usłyszałam, że stojąca obok mnie kobieta coś mówi, ale nie zrozumiałam co dokładnie, a nie chciałam zatrzymywać się w tłocznym przejściu. Potem, kiedy powtórzyła swoje pytanie, pomyślałam, że musi być niespełna rozumu żeby nie wiedzieć gdzie jest Kreml. To, co naprawdę się wydarzyło – co zrobiłam – dotarło do mnie z całą siłą dopiero kiedy na schodach ruchomych zjeżdżałam pod powierzchnię peronu, kiedy moich uszu dosiągł jej rozpaczliwy krzyk. Przecież ta pani miała pełne prawo nie wiedzieć gdzie jest Kreml, koniec końców ja też dopiero tu przyjechałam i wiele topograficznych zawiłości Moskwy pozostaje dla mnie całkowitą zagadką. Mogła też nie wiedzieć jak lepiej zabrać się za jego poszukiwania – może ma słaby wzrok i nie mogła przeczytać wypisanych drobnym druczkiem wysoko nad powierzchnią peronu tabliczek, a zestresowana samotną podróżą do obcego, nieprzyjaznego miasta nie pomyślała nawet w jak niefortunnym miejscu stanęła. Najlepiej jak tylko umiała próbowała osiągnąć swój – bardzo dla niej ważny – cel, a ja, przez krótką, ale zauważalną chwilę pomyślałam, że jestem od niej lepsza tylko dlatego że wiem gdzie jest Kreml. Któż choć raz w życiu nie był w podobnej (chociaż może nieco mniej spektakularnej) sytuacji, kto nie próbował zdobyć uwagi kogoś, kto nie chciał jej udzielić, kto nie walczył w równie nieumiejętny sposób o coś, co bardzo było dla niego ważne? Ja próbowłam i prawda jest taka, że nie miałam prawa zignorować tej kobiety na peronie, tak samo jak mój ignorant nie miał prawa ignorować mnie.
Codzienna walka o swój kawałek przestrzeni życiowej w środkach transportu publicznego wymaga wyhodowania grubej skóry. Mało jest miejsca na pomyłki kiedy o siódmej rano już wiesz, że jesteś spóźniona i nie możesz czekać na kolejny pociąg. Trudno być miłą kiedy wszyscy próbują cię gdzieś przepchnąć, w duchu chcąc pewnie pozbawić cię tej czy innej kończyny żebyś nie mogła jej trzymać tak blisko ich twarzy czy stóp. W stanfordzkim eksperymencie uczestnicy zapomnieli, że nie byli prawdziwymi strażnikami pilnującymi prawdziwych przestępców, którzy popełnili prawdziwe zbrodnie, że tak naprawdę to wszystko było na niby, że udawali kogoś, kim nie byli. W całej tej walce o przetrwanie w metrze łatwo jest zapomnieć, że dżungla też jest na niby, że nikt nikogo nie musi zjadać i że wszyscy po prostu chcemy dojechać do domu. Drodzy przyjaciele, krewni, i obcy, którzy to czytacie – nie pozwólcie mi stać się stanfordzkim strażnikiem.