Cudowności papierologii

Tuż przed świętami zgubiłam kartę migracyjną. To malutka, cieniutka karteluszka wielkości paszportu, którą służby migracyjne wręczają podróżnemu na granicy, by ten przy wyjeździe ją zwrócił. Wszyscy traktują tę kartę niesamowicie poważnie i mówią, że za żadne skarby nie można jej zgubić – chociaż nikt do końca nie jest pewien dlaczego, bo to służby migracyjne ją wypełniają i zatrzymują elektroniczną kopię. Tak czy inaczej, wszyscy w biurze wpadli w panikę. Ja wpadłam w panikę. Inni nauczyciele, którym powiedziałam o mojej niefortunnej zgubie też wpadli w panikę. Okazało się, że nikt wcześniej karty migracyjnej nie zgubił i nie wiadomo, co się ze mną stanie.  Tak zaczęła się rozmowa o naszych dziwnych doświadczeniach z rosyjską biurokracją. Okazało się, że wszyscy mieli z nią jakieś przejścia i nikt do końca nie rozumie dlaczego problemy się pojawiły i jak w końcu zostały rozwiązane. Rosyjska biurokracja istnieje sama dla siebie i nikt nie jest w stanie nadążyć za jej pokrętną logiką.

Często odnoszę wrażenie, że całe miasto istnieje samo dla siebie, żywy organizm, jedyny władca przestrzeni, którą zajmuje, łaskawie pozwalający ludziom osiedlić się tu i ówdzie. Inne miasta wydają się być zorganizowane tak, by ułatwić życie swoim mieszkańcom: Edynburg, Warszawa, nawet moje rodzinne miasteczko na Mazurach. To przestrzeń służy mieszkańcom, nie na odwrót. Chodniki. Przejścia dla pieszych. Parki. Latarnie. Wszystko to pomyślane dla wygody użytkowników. A w Moskwie?

Moskwa vs. śnieg

Mówi się, że to najbardziej śnieżny rok ostatniego pięćdziesięciolecia i skłonna jestem w to uwierzyć. Spadło naprawdę dużo śniegu. Piękna, biała zima. Śnieg przykrył drzewa i trawniki i błyszczał przepięknie, uśmiechając się do mnie po drodze na przystanek autobusowy. Przykrył też ulice, chodniki i dachy budynków – a stamtąd już trzeba było go usunąć – i tu Moskwa zaczęła piętrzyć przed mieszkańcami przeszkody. Śnieg z ulic zebrano w wielkie zaspy tuż przy brzegu asfaltu i, zupełnie przypadkiem, na wejściach na przejścia dla pieszych, tak by już nie dało się z nich korzystać. Śnieg z chodników natomiast zrzucono tuż przy zejściach na wydeptane w śniegu ścieżki które latem były prawdziwymi ścieżkami prowadzącymi do sklepu albo przez trawnik do klatek schodowych, a o odśnieżeniu których nikt już nie pomyślał.

Śnieg na dachach to zupełnie inna historia. Może spaść w każdej chwili, razem z lodem i soplami. Powinno się przed tym ochronić niewinnych pieszych, nieprawdaż? Jak? Jednym z wyjść byłoby usunięcie śniegu zanim spadnie i na taki krok rzeczywiście zdecydowali się właściciele wielu budynków. W operacji „odśnieżanie” zazwyczaj bierze udział dwóch ludzi: jeden z nich stoi na dachu z wielką łopatą, drugi, stojący na chodniku naprzeciw, krzyczy na przechodniów („Ostrożnie! Nie przechodzić tędy! Nie słyszeliście?! Dookoła!”). Nieodzowny jest też udział biało-czerwonej plastikowej taśmy oddzielającej strefę zagrożenia od reszty chodnika, a jednocześnie skutecznie uniemożliwiającej z niego korzystanie.

Prostszym rozwiązaniem kłopotliwej śnieżnej sytuacji jest ostrzeżenie szerokiej publiczności przed spadającym śniegiem. Istnieje po temu cały wachlarz różnych sposobów: tabliczka z napisem „Nie parkować od listopada do marca, spadający śnieg!”, odręcznie wypisana notka „UWAGA!” albo niezawodna biało-czerwoną taśma, która w niektórych miejscach wisi miesiącami, skutecznie uniemożliwiając korzystanie z chodników (nawet jeśli dachy zostały oczyszczone śnieg może znów spaść w każdej chwili, nieprawdaż?). Wszystkie wyżej opisane zabiegi i tak stosowane są jedynie pro forma, dla uspokojenia sumienia tych, których prawo obarczyłoby odpowiedzialnością za potencjalne wypadki, bo mieszkańcy i tak je ignorują. Poruszanie się po mieście z zachowaniem wszystkich środków ostrożności byłoby zupełnie niemożliwe.

Jest jeszcze śnieg którego nigdy nie usunięto. W pobliżu budynków, na ziemi niczyjej między klatkami schodowymi a główną ulicą śnieg udeptany tysiącami stóp zamienił się w grubą warstwę lodu. Wkrótce potem pogoda się zmieniła, zaczął padać deszcz i lód pokrył się cieniutką warstwą wody, zamieniając chodniki w lodowiska, tak że przemieszczanie się bez łyżew stało się niemożliwe. Lokalne władze ten stan rzeczy najwyraźniej niezmiernie zaskoczył, bo zaczęły usuwać lód dopiero kolejnego popołudnia – jak dla mnie o kilka godzin za późno, bo po drodze do pracy zdążyłam złamać nogę. Moskwa podarowała mi miesiąc niespodziewanych wakacji, których trzeci tydzień właśnie mija.

Całoroczna walka o przetrwanie

Moskwa pokazuje swoją mniej przyjazną twarz nie tylko zimą – chodniki, wejścia do sklepów i kawiarni, zagrażające życiu wejścia do metra, organizacja kas biletowych – wszystko zaprojektowane tak, żeby użytkownikom nie było przypadkiem za wygodnie. Koniec końców wszystko w Moskwie sprowadza się do demonstracji siły. Czasem to możni i bogaci próbują udowodnić wszystkim wokół że są tak potężni, iż ogólnie przyjęte zasady szanowania przestrzeni publicznej ich nie dotyczą. Przy wąskich uliczkach w Moskwie biegną jeszcze węższe chodniki. W centrum przy takich uliczkach mieszczą się najdroższe apartamentowce i najbardziej prestiżowe biura. Wejścia do takich prestiżowych budynków nie tylko rozciągają się daleko na wąskie chodniki, ale jeszcze pokryte są dziwnymi, brzydkimi i śliskimi materiałami, a zatem sprawiają, że po chodnikach nie da się chodzić. Uczę w niektórych z tych prestiżowych biur, a moja droga do pracy przypomina bieg z przeszkodami – wyzwanie niemal niemożliwe w pochmurne, ciemne, poniedziałkowe poranki. Wymieniam się porozumiewawczymi spojrzeniami z innymi widmami ciągnącymi do pracy o tej parszywej godzinie i łączy nas na chwilę iskierka zrozumienia – wszyscy toczymy tę samą nierówną walkę z miastem.

Znacznie częściej jednak to niebogaci i niemożni chcą zademonstrować władzę, której nie mają zupełnie przypadkowym przechodniom. Ludzie ustawiający plakaty, które – zupełnie przypadkiem – blokują pół chodnika. Królowe i królowie schodów ruchomych, udzielający pasażerom metra reprymendy za zajęcie złej tych schodów strony. Sprzedawczynie, od których absolutnej władzy zależy czy dostaniesz butelkę wody, której desperacko potrzebujesz. Czy demonstrowanie tej nieistniejącej siły jest nieodłączną częścią ich obrazu samych siebie, kompletnie bezinteresowną ignorancją potrzeb innych, czy też wrośniętą w ich naturę organiczną awersją do zmian – nie wiem. Prawdopodobnie wszystkim po trosze w różnych proporcjach.

Ciągle tutaj? 

Wszystkie wspomniane wyżej małe niedogodności przeżyte jednego dnia składają się na obraz wrogiego miasta, miasta, które cię nie che, miasta, z którym trzeba walczyć, miasta, którego trzeba okazać się godnym. To nie najwygodniejsze z miejsc do życia. A jednak – wciąż tu jesteśmy, ja i tysiące mnie podobnych włóczykijów. Dlaczego? Zadaliśmy sobie  to pytanie tamtego dnia w biurze i okazało się, że wszyscy jesteśmy tu właśnie dlatego. Moskwa jest egzotyczna i jest wyzwaniem, a my lubimy wyzwania. Życie w Moskwie obfituje w niespodzianki, które nadchodzą w najbardziej zaskakującej formie. To może być syndrom Sztokholmski, kwestia honoru albo fakt, że jesteśmy do bólu uparci. Nie wiem. Faktem pozostaje, że wszyscy na razie tu zostajemy.

A Wy, drodzy Czytelnicy? Mieszkacie, gdzie mieszkacie przez coś czy pomimo czegoś? Co trzyma Was tam, gdzie jesteście?

A co z kartą migracyjną, zapytacie? Okazało się, że w biurze mieli jej kopię, którą przycięłam i włożyłam do paszportu. Celnik nic nie zauważył.

The Flying Update

Latająca Poczta