Jakiś czas temu przechodziłam – jak co poniedziałek – obok Chramu Zbawiciela. Było tuż przed ósmą rano, wszystkie dostępne mi o takiej porze okruchy koncentracji skupione były na utrzymaniu mnie w pozycji pionowej i nie wyrżnięciu kozła w koncertowym tańcu na ślizkich schodach do metra i nieodśnieżonych chodnikach. Było ciemno. Dookoła słychać było tylko równe kroki widm, podobnie jak ja zmierzających do pracy na tę zbyt wczesną zmianę. Nagle, o tej szarej, parszywej godzinie gdzieś nad moją głową rozdzwoniły się cerkiewne dzwonki – nie jeden, zwyczajny, głęboki, dudniący dzwon, a kakofonia mniejszych i większych dzwonków, których chaotyczne dźwięki ułożyły się we wspólną melodię:

Kiedy godzinę później wracałam tą samą drogą, dzwony dalej biły. Od metra ciągnał rzadki, acz nieprzerwany ciąg ludzi – była dziewiąta rano w poniedziałek. Przed wejściem do Chramu, tuż przed jego ogrodzeniem, ustawiono dwa wielkie telebimy transmitujące na żywo to, co działo się w środku. Odbywała się tam jakaś wielka uroczystość, jaka – do tej pory nie wiem. Duża grupa wiernych zebrała się w samym środku cerkwi, wokół odprawiających nabożeństwo księży. Tłum był typowo rosyjski – przestrzeń osobista była czysto teoretycznym konceptem. Widziani z góry ludzie, jak mrówki albo przyciągane przez magnes drobinki metalu, krążyli wokół stojącej w centrum ikony i zebranych wokół niej księży, gromadzili się w coraz większej koncentracji.

Weszłam do środka. Kazano mi przejść przez wykrywacz metali i skontrolowano mój plecak. W wielkiej sali kościoła tłum rzeczywiście garnął się do centrum, jakby przyciągany masą stojących tam już ludzi, jak rodząca się galaktyka. Na ogromie Chramu to morze ludzkie nie zrobiło jednak wrażenia – kościół wyglądał na niemal pusty.

Z dala od głównych uroczystości krążyła we wszystkich kierunkach przedziwna menażeria wiernych: przygarbione starsze panie, mamroczące coś pod nosem; piękne, młode kobiety w błyszczących futrach i z kwiecistymi chustami na głowach; starsi panowie z czapkami w dłoniach; popowie z innych kościołów ustrojeni w paradne kostiumy, z wielkimi, złotymi krzyżami na piersiach. Podchodzili popatrzeć przez moment, a potem odchodzili do swoich zajęć. Chaos – albo kompletna wolność i wdzierający się od kuchni indywidualizm.

The Flying Update

Latająca Poczta