Spędzam za dużo czasu na facebooku. Przewijam w dół i w górę kiedy nie mogę spać, kiedy próbuję odsunąć myśl o wstaniu z łóżka, kiedy jem gdzieś sama – żeby nie wyglądać na maniaczkę bez niczego do roboty. Otwieram artykuły w nowych kartach do przeczytania na wieczne nigdy i oglądam profile dalekich znajomych, których od lat nie widziałam. Spadając w studnię bez dna pełną żyć ludzi, którzy mają je nieskończenie bardziej pod kontrolą niż ja, obejrzałam i swój własny profil. Ku mojemu zaskoczeniu, osoba, którą tam znalazłam to zupełnie kto inny niż osoba, w której głowie muszę mieszkać i od której czasem chciałabym uciec.

Tak całkiem szczerze – nie jest przecież u mnie tak źle. W huraganie złych decyzji podjęłam też kilka dobrych. Podróżuję, tak jak zawsze chciałam. Nie skończyłam w pracy, której bym nienawidziła. Ale cały ten objazd dookoła świata ma cenę, do płacenia której niewielu z nas skłonnych byłoby się przyznać. Taka podróż jest samotna na milion niespodziewanych sposobów.

Ileż rozmów o niczym można odbyć na przestrzeni kilku miesięcy? Iluż można spotkać prawie-przyjaciół, którzy zostaliby pełnoprawnymi przyjaciółmi gdyby tylko ktoś zaraz nie musiał wyjechać? Do ilu przypadkowych obcych z hostelu można się przyczepić żeby tylko przez chwilę nie być samej: jak na pierwszym roku studiów, kiedy zbiliśmy się w grupy, których skład nie przestał mnie potem dziwić.

A kiedy obietnica bardziej znaczącej znajomości mignie gdzieś na horyzoncie, skaczę w nią za szybko, uznaję ją za wartą zachodu zdecydowanie za wcześnie, chwytam się jej zanim ktoś znowu wyjedzie. W takiej sytuacji jednak osądy mogą okazać się chybione, decyzje zbyt pochopne, i zanim się zorientuję, spadam po równi pochyłej, siedzę w kolejce górskiej, której nie da się już zatrzymać, a po drugiej stronie czeka tylko rozczarowanie, ból, samobiczowanie i rany, które może się zagoją, ale po których na zawsze zostaną paskudne blizny.

Samotność jest trudna. Bycie samemu w tłumie jest jednak jeszcze gorsze – a w erze mediów społecznościowych ktoś, kogo znam jest zawsze na wyciągnięcie ręki, zawsze mogę wepchnąć sobie do gardła eksportową wersję ich życia. Jestem sama od kiedy pamiętam, a jednak tęsknię za byciem rzeczywiście sama ze sobą. Tęsknię za niepodważaniem każdej mojej myśli, tęsknię za czasem, kiedy nie prowadziłam ciągle mentalnego dialogu z kimś, kto akurat chciałabym, żeby mnie lubił, tęsknię za brakiem impulsywnej potrzeby, żeby co pięć minut sprawdzić co tam u kogo i za zdolnością do skupienia się na więcej niż trzy, tęsknię za życiem bez poczucia winy, że wiecznie nie robię tego, co akurat powinnam. Tęsknię za byciem w swojej własnej drużynie – i chciałabym wiedzieć kiedy dokładnie się z niej wypisałam.

Ale samotność jest przecież pozycją wyjściową, jest jedynym naturalnym stanem. Sama jej groźba jest nie do zniesienia – a przecież, koniec końców, każdy jest sam. Nie da się oddelegować bólu, choroby, strachu przed śmiercią, strachu przed byciem zranionym. Nic nie czyni człowieka silniejszym niż dojście do porządku z samym sobą. Na tym dziwnym etapie w nowym miejscu, kiedy nie jestem już nowa, ale jeszcze też nie jestem stąd, chcę podjąć radykalną walkę o to, żeby znów siebie polubić. To być może najważniejsza walka, jaką przyjdzie mi podjąć – i taka, której nie mogę przegrać.

John Cheever on the Pain of Loneliness and How It Feeds the Beauty and Creative Restlessness of Youth


Witaj, wędrowcze. To przestrzeń przeznaczona na prywatne wycieczki. Jeśli interesuje Cię moje pisanie o podróżach, znajdziesz je tutaj.

The Flying Update

Latająca Poczta